poniedziałek, 1 czerwca 2009

but I feel good

Narzekam, że nie mam czasu, a dopiero po dzisiejszym dniu jestem w stanie stwierdzić, że tak naprawdę, to się obijałam i czas przeciekał mi przez palce.
Wzięłyśmy się z koleżanką w końcu za scalanie naszego tłumaczenia jakiegoś badziewnego dramatu z okresu Czeskiego Odrodzenia. Czego się nie zrobi dla publikacji z ISBN i własnym nazwiskiem :) A nuż kiedyś to zaprocentuje przy okazji spełniania marzeń i tłumaczeniu innych rzeczy?

Zaszyłam się w prasowalniku i robię jeszcze ostatnie rzeczy związane z uczelnią i jutrzejszym dniem. Chociaż tak naprawdę przestawiłam się już na wieczorne spowolnienie, piję Gingersa i słucham Groove Armady (ja? Groove armady?).

Tęsknię niesamowicie za wakacjami, za tym, bym mogła w końcu spędzić więcej czasu z Mi, z którym tak naprawdę mijamy się i spotykamy wieczorem padnięci w łóżku. I pomyśleć, że myślałam o końcówce studiów jako o wiecznej labie... Jemu na zaocznych nawet nie darują długiego weekendu i czekają go 2 egzaminy i kolokwium.

3 komentarze:

zielone-buty pisze...

mijanie się jest najgorsze.

Magoda pisze...

Życzę wytrwałości!
Pozdrawiam gorąco!

atram pisze...

a ja czasami tesknie za tym mijaniem sie:)