czwartek, 27 maja 2010

dorosłość jako początek umierania

Z dzisiejszego pisania magisterki nici. Dopiero teraz znalazłam czas żeby usiąść, ale moje myśli zdecydowanie nie zmierzają w kierunku nauki i wysiłku intelektualnego. Niby lekki dzień, ale spędziłam go na jeżdżeniu, załatwianiu spraw i szkole. Zrobiłam dzisiaj w sumie ponad 200 kilometrów, nie ruszając się dalej niż do Wrocławia. Pod wieczór jak już wracałam do domu towarzyszyła mi piękna wiosenna ulewa z widokiem na góry w chmurach. Kiedy dojechałam do domu okazało się, że u mnie jest sucho i świeci słońce.

Żal mi męża mojego. Zapracowany biedak, minęło wpół do jedenastej, a jego jeszcze nie ma w domu, bo pewnie czeka na załadunek. Uroki pracy na własny garnuszek, a nie ciepłej urzędniczej posadki... W weekend ma egzamin i najpewniej go obleje, bo nawet nie ma czasu się uczyć. I pomyśleć, że nasze życie będzie tak wyglądało przynajmniej do września. Najgorsza dla mnie jest niemoc, że właściwie ja go nie mogę zastąpić i pozostaje mi jedynie papierkowa robota.
Ale to uczy też pokory, bo niby jakie mam prawo do narzekań, skoro robię 50 % tego w ciągu dnia, co on. Dorosłość.

Brak komentarzy: